Völkischer Beobachter o Włochach
Na pozycji moździerza kal. 81 mm żołnierze czytają gazetę wydawaną przez 8. Armię zatytułowaną „Dovunque” (dokądkolwiek… pośle nas Duce), lato 1942 r.
Organ prasowy NSDP „Völkischer Beobachter” z 21 października 1942 podaje: „Na wzgórzu górującym nad zrujnowaną kozacką wioską widnieje pięć żołnierskich mogił. Drewniane krzyże spoglądają na rozległą dolinę Donu. Na trzech widać włoskie hełmy. Wczoraj pochowaliśmy tych, którzy je nosili – to byli dobrzy koledzy. Na każdej mogile połyskuje bukiecik cykorii, jedyne kwiaty, jakie znaleźliśmy na stepie (…). Walki nad Donem są ostre i zażarte. Chociaż już nie tak zacięte jak w ostatnich dniach sierpnia, kiedy Rosjanie, bezpardonowo rzucając w ogień swoją piechotę, usiłowali przełamać linie korpusu włoskiego, aby przeciąć drogę niemieckich transportów dla Stalingradu. To, co nie udało im się wówczas, tym bardziej nie udaje im się teraz, kiedy nieodwołalnie dopełnia się los Stalingradu. Nieodwołalnie. Niemniej jednak wojna wymaga tutaj od naszych włoskich kolegów maksimum wysiłku. Żołnierz był zmuszony dać z siebie wszystko. Dla batalionów piechoty, batalionów alpejskich i batalionów czarnych koszul były to dni i tygodnie niezłomnej dzielności na pierwszej linii. Oficerowie i zwykli żołnierze bez reszty spełnili pokładane w nich zaufanie. Liczne drewniane krzyże świadczą o tym dobitniej niż mogłyby to uczynić słowa. Na zboczach naddońskich wzniesień i na szerokim stepie stoją one, jak symbole jedynego w swoim rodzaju koleżeństwa, jako dziedzictwo wierności i ofiarności, która okazała się silniejsza od śmierci. Pewnego wieczora po dniu zaciętych walk siedzieliśmy na stanowisku dowodzenia jednego z włoskich pułków piechoty. Nasi włoscy koledzy zebrali z kilku opuszczonych domostw stoły i krzesła i ustawili je w prymitywnej drewnianej budzie. Na stołach było kilka świec, co dało nastrój ciepła i przytulności. W kubkach od polowych manierek mieliśmy czerwone wino, a w pokrywkach menażek po kawałku zimnej pieczeni. Czuliśmy w sobie pogodny spokój i wywiązała się między nami rozmowa, jaka jest możliwa tylko tam, gdzie granica między życiem, a śmiercią przebiega tuż tuż, gdzie głęboko wstrząśnięty człowiek szuka tego, co istotne, obojętnie odsuwając na bok drobiazgi dnia powszedniego i wszelki pozór. Rozmawialiśmy o sensie wojny. Rozmawialiśmy jak koledzy i jak ludzie. Odżyły w nas obrazy tego dnia. Gwałtowny ogień nieprzyjacielskiej artylerii o szarym świcie młodego dnia, wielominutowe dudnienie dział, przerażające parskanie pękających granatów, huk i trzask. Potem kilka sekund ciszy, dopóki nie dotarła do nas brązowa powódź, od tygodnia za każdym razem zalegająca przed naszymi stanowiskami, by potem, posiekana kulami, wykrwawiona i wyczerpana, odczołgać się z powrotem. Niesamowita chmura zniszczenia nad kobiercem kwiatów cykorii w kształcie gwiazdy i zielonych krzewów piołunu. Człowiek staje się twardy i milczący”.