Pioruny, lawiny i inni przeciwnicy żołnierzy w Alpach
Kolumna strzelców alpejskich (Alpini) w marszu w 1917 roku. Dokończmy sobie wątek walk w Alpach z książki A. Chwalby, „Samobójstwo Europy. Wielka Wojna 1914-1918”.
Na domiar złego istniało ryzyko lawin kamiennych, a zimą śnieżnych. Na szczęście dla żołnierzy pociski, wpadając w głęboki śnieg, często nie eksplodowały. Procent niezdetonowanych był znacznie wyższy niż w warunkach normalnych, lecz nawet te, które nie eksplodowały, mogły uruchomić lawinę. „Najbardziej przerażającym wrogiem była sama natura […], całe plutony były zmiatane bez śladu, bez krzyku, bez jakiegokolwiek odgłosu, poza tym, jaki wydaje sama gigantyczna biała masa” – wspominał włoski strzelec alpejski. Lawiny były potężne, bo w Alpach leżały olbrzymie ilości śniegu. Zimą na wysokości 2000 metrów n.p.m. jego warstwa miała grubość około 5 metrów, a na wysokości 3000 metrów mierzyła 9 metrów. Lawiny, śmiertelne pułapki, porywały oddziały, magazyny, lazarety, stanowiska ogniowe i potężne działa wraz z obsługą. Na froncie tyrolskim zginęło 150-180 tysięcy ludzi, z czego 60 tysięcy zostało porwanych przez lawiny – czyli ponad dwa razy więcej, niż było ofiar gazu na froncie zachodnim. Jako najtragiczniejszą wspomina się zimę, która przyszła nagle jesienią 1916 roku. Przyniosła śnieg, mróz, na zmianę odwilż i lawiny. W grudniu 1916 roku od tych ostatnich po obu stronach zginęło około dziesięciu tysięcy żołnierzy. Była to bodajże największa do dzisiaj tego rodzaju katastrofa. Ciała zabitych zwożono jeszcze w czasie wiosennych roztopów (ba, do dzisiaj odkrywa się zwłoki…).
W okresie zimowym większość żołnierzy schodziła w kierunku dolin, niemniej część załóg spędzała go na dużych wysokościach, pilnując systemów alarmowych, zabezpieczając sprzęt, konserwując części do armat i karabinów. „Zawierucha była tak silna, a śnieg tak głęboki, że uszedłszy z najwyższym mozołem kilkadziesiąt metrów, wobec zbytniego naprężenia muskułów w podudziu próbowałem sunąć dalej na kolanach, ale i to mi się nie udawało. Przez trzy dni byliśmy zupełnie odcięci od świata…” – wspominał generał Jan Romer. Przykre i bolesne doświadczenia z lawinami śnieżnymi skłoniły obie strony do rozbudowy służb ratunkowych oraz zatrudniania meteorologów i geologów, którzy na podstawie stanu pogody i ukształtowania terenu mieli określać termin i kierunek zejścia lawin. Budowano, a przynajmniej starano się budować specjalne zapory przeciwlawinowe, ale z reguły nie były one skuteczne.
Latem niezwykle groźne były burze, gdyż nawet niewielkie kawałki metalu mogły przyciągać pioruny. Dlatego podczas wyładowań atmosferycznych żołnierze porzucali broń, hełmy, czekany, opuszczali stalowe schrony, porzucali metalowe drabinki i kable telefoniczne. Pioruny, uderzając w skały, kaleczyły i zabijały ludzi, a uciekający w panice nieraz wpadali w szczeliny skalne lub lodowe. Burzom towarzyszyły gwałtowne huragany, które porywały namioty i niszczyły drewniane baraki.
Mimo tych wszystkich niebezpieczeństw działania wojenne w górach trwały. Kiedy już ulokowano żołnierzy, przystępowano do instalowania dział, z których część była wyposażona w kopuły pancerne do ochrony sprzętu i załogi przed ogniem nieprzyjaciela. Zazwyczaj działa ustawiano na półkach skalnych, które przygotowywali minerzy i saperzy. W pierwszej kolejności należało je zmontować z elementów transportowanych za pomocą lin i podnośników. Trwało to kilka dni i nie zawsze kończyło się sukcesem. Bywało, że montaż był możliwy tylko nocą, co nie znaczy, że był bezpieczny, gdyż wróg nie ułatwiał pracy, penetrując półki skalne słupami światła z reflektorów oraz za pomocą rozświetlających mrok rac. Niejeden żołnierz zginął, niejedno działo spadło w przepaść, niemniej mimo trudności obie strony odnotowywały sukcesy.