
Żołnierz włoski karmi małego chłopca, Stalino (Donieck), 1942 rok.
Podporucznik Veniero Ajmone Marsan na niedługo przed wyjazdem do Rosji obchodził swoje 24 urodziny. 29 lipca 1942 roku wyruszył w szeregach Dywizji Strzelców Alpejskich „Cuneense” na front wschodni. Na dworcu w Cuneo żegnała go rodzina. Spytany (przez H. Hamiltona, autora książki „Sacrifice on the steppe. The Italian Alpine Corps in the Stalingrad Campaign, 1942-1943”) o uczucia, jakie towarzyszyły mu, gdy opuszczał Włochy, Marsan przyznał, że był bardzo nieszczęśliwy pozostawiając swoją rodzinę, w tym żonę Lucię.
Wówczas powiedział: „Powinieneś był raczej spytać, czemu nie próbowałem się wymigać od wyjazdu do Rosji? Oczywiście, byłem gotów spełnić obowiązek służby wojskowej, ale mogłem poprosić o przeniesienie na stanowisko za biurkiem we Włoszech. Alpini pod moim dowództwem nie mieli takiej możliwości. Wszyscy byli góralami z alpejskich dolin, i ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli, było toczenie wojny przeciwko Rosji. Odpowiadałem za tych żołnierzy. Przez miesiące ich treningu w Piemoncie żyłem wśród nich; byli ojcami, synami i braćmi. Jak mogłem pozwolić im ruszyć do Rosji i użyć mojego statusu oficera, by pozostać we Włoszech i wykonywać służbę innego rodzaju? W mojej głowie nie pojawiała się inna alternatywa, jak pozostać z moimi ludźmi.
Co więcej, chociaż moja rodzina była antyfaszystowska, to w tym okresie nie pozostawaliśmy w kontakcie z antyfaszystowskim podziemiem. W tym okresie było ono bardzo mocno zakonspirowane i choć kilku przyjaciół rodziny miało z nim jakiś kontakt, nikt na razie nie mówił o tym głośno”.
Już na terenie Polski, on i jego ludzie zaczęli zadawać sobie pytania o swoją rolę w tej wojnie, gdy na własne oczy zobaczyli, jak wygląda życie w krajach okupowanych przez nazistowski reżim. Pierwsze wątpliwości pojawiły się, gdy pociąg ze strzelcami alpejskimi zatrzymał się na kilka godzin w Warszawie. Zobaczyli niemieckich żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału, którzy pilnowali grupę cywili noszących podkłady kolejowe. Ci nędznie wyglądający ludzie byli ubrani w łachmany, uginali się pod przenoszonym ciężarem. Ku swemu przerażeniu, Alpini zauważyli, że żółte gwiazdy na ich ciuchach oznaczają, że byli oni Żydami.
Krótko po opuszczeniu Warszawy, pociąg zatrzymał się gdzieś na prowincji. Żołnierze obserwowali grupę około 20 cywili maszerujących pod strażą w stronę pociągu. Wśród nich była ładna młoda dziewczyna o blond włosach. Gdy przechodziła obok, jeden z żołnierzy zaoferował jej grzebień kieszonkowy. Marsan pamięta słowa, jakie powiedziała w podzięce: Ago tibis gratias (dziękuję w jakimś nieznanym mi narzeczu). Dalej wspomina podporucznik: „Spytaliśmy naszego oficera medycznego, dokąd idą ci ludzie. Powiedział, że prawdopodobnie zabiera się ich do masowego grobu niedaleko stąd, gdzie po strzale w podstawę karku dołączą do setek, jeśli nie tysięcy zabitych w ten sam sposób”. Zszokowany Marsan zapytał o wyjaśnienia, oficer medyczny odpowiedział, że widział już takie rzeczy podróżując przez Polskę. Powiedział: „Całkiem możliwe, że ci cywile są Żydami, albo odegrali jakąś rolę w oporze przeciwko niemieckiej okupacji”.
Później pociąg raz jeszcze zatrzymał się gdzieś na polskiej prowincji. Dalej opowiada Marsan: „Kobiety natychmiast podeszły do pociągu oferując żołnierzom jajka w zamian za chleb. Każdy strzelec miał ze sobą żelazną rację z dwoma dużymi sucharami nazywanymi ‚gallette’. Żołnierzom nie wolno było ruszać żelaznych racji, chyba że znaleźliby się w sytuacji, gdy nie mieli innego jedzenia, na przykład podczas walk lub innej frontowej aktywności. Gdy kobiety krążyły przy pociągu, wielu Alpini oddało swoje racje, ale odmówili przyjęcia jajek, gdyż było jasnym, że ci ludzie są bardzo, bardzo głodni”.
EDIT: Informacja od Pana Michała: „Gratias tibi ago” to łacina – prawdopodobnie zwrot prosto z liturgii katolickiej w czasach kiedy msza była odprawiana jeszcze po łacinie, stąd zarówno Włosi jak i Polacy w tamtych czasach nie powinni mieć problemu ze zrozumieniem.